Site Loader

Po emocjach związanych z naszymi wystąpieniami na targach Erochain Expo, wreszcie przyszedł czas, by odpalić lampkę wina i opowiedzieć Wam o miejscu, które do dziś chodzi za nami po głowie. Fata Morgana. Nie, nie złudzenie. Bardzo realny, bardzo amsterdamski klub, który… no dobrze, nie uprzedzajmy faktów.

Wreszcie dotarliśmy

Uwielbiamy z Erykiem robić sobie krótkie city breaki. Ot, wyskoczyć na weekend, liznąć nowego klimatu (choć w naszym przypadku „liznąć” bywa często słowem bardzo dosłownym), zmienić perspektywę, wrzucić na luz i pozwolić ciału pobłądzić. Tym razem padło na Amsterdam – miasto, które zawsze było nam gdzieś po drodze, ale nigdy nie zatrzymywaliśmy się tu dłużej. Zawsze tylko przejazdem. Aż w końcu powiedzieliśmy: dość! I ruszyliśmy.

Już od pierwszych chwil Amsterdam otula swoim niepowtarzalnym rytmem. Spacer wzdłuż wąskich kanałów, gdzie lustro wody odbija brukowane uliczki i historyczne kamienice z charakterystycznymi szczytami, sprawia, że świat zwalnia tempo. Zapach świeżo mielonej kawy unosi się z malutkich kawiarni, gdzie ludzie na zewnątrz w miękkich fotelach delektują się porannym słońcem.

Dźwięk dzwonków rowerów przeplata się z szumem spokojnie płynącej wody i śmiechem spacerowiczów. W powietrzu unosi się słodka woń pieczonych gofrów i cynamonu, a na targach ulicznych aż kusi kolorowymi owocami i kwiatami. Ludzie uśmiechnięci, swobodni, wolni. Wieczorem uliczki rozświetlają lampiony, a odbicia świateł w kanale tworzą migotliwy, niemal magiczny spektakl.

Tylko rowery, które z początku wydają się atakować z każdej strony, szybko stają się częścią tej miejskiej symfonii – trzeba tylko zaufać rytmowi i pozwolić sobie na taniec między nimi.

No i nie byłby to Amsterdam bez… wiadomo – ciasteczek i coffee shopów. Ale ten rozdział zostawimy dla siebie.

W drodze po rozkosz

Cel naszej podróży był jednak nieco bardziej pikantny. Od początku wiedzieliśmy, że odwiedzimy któryś ze swingerskich klubów. W grze były dwa: Fun4Two i Fata Morgana. Wygrała logistyka – Fata Morgana była po prostu bliżej. A przynajmniej tak nam się wydawało. Bo jeszcze zanim zdążycie rozmarzyć się o wieczornym spacerze przez miasto, uprzedzamy – te kluby NIE są w centrum Amsterdamu. Ani trochę. Bez taksówki ani rusz. My wybraliśmy taksę – i dobrze, bo komunikacją publiczną jechalibyśmy tak długo, że zdążylibyśmy zapomnieć, po co w ogóle jedziemy.

 

Fata Morgana od progu robi wrażenie. Najpierw mijasz wysoki żywopłot, za którym kryje się parking większy niż niejeden market. Od razu wiadomo: tu się będzie działo. Klub mieści się w naprawdę sporym kompleksie, a my mieliśmy to szczęście, że na miejscu czekali na nas przewodnicy – para poznana jeszcze na otwarciu poznańskiego Ray Clubu. Stara znajomość, ale taka, która pachnie zmysłowością i dobrym słowem – dokładnie tak, jak lubimy.

Wejście do klubu to koszt 170 euro. Po opłaceniu biletu porwał nas tłum. Dosłownie – jak nurt rzeki. W szatni ścisk, ludzie rozbierają się bez wstydu, bez zbędnych ceremonii. Jeśli ktoś nie lubi tłoku – może być intensywnie. Szafki wąziutkie – z trudem zmieściliśmy zwykły plecak, więc pro tip: najlepiej mieć już na sobie klubowy outfit. Oszczędzicie sobie gimnastyki.

Czego zdecydowanie zabrakło na wejściu, to prostego: „Jesteście tu pierwszy raz? Chcecie, żebyśmy Was oprowadzili?”. Nawet gdy powiedzieliśmy wprost, że debiutujemy w Fata Morganie, nie padła żadna propozycja pokazania przestrzeni. My już czujemy się swobodnie w takich miejscach, ale dla kogoś, kto dopiero stawia pierwsze kroki w klubowym świecie, to może być zniechęcające. A przecież wystarczyłoby pięć minut rozmowy, krótki spacer po salach i wieczór od razu byłby łatwiejszy do oswojenia.

Na miejscu czekali na nas M. i K. – para poznana jeszcze przy okazji otwarcia Ray Clubu w Poznaniu. Od tamtej pory kontakt się nie urwał, bo – podobnie jak my – cenią zmysłowość zarówno w dotyku, jak i w słowie. Tego wieczoru pełnili rolę naszych nieformalnych przewodników i pokazali nam każdy zakamarek. A tych w Fata Morganie naprawdę nie brakuje.

Na głównym poziomie znajdowała się strefa barowa z parkietem i konsolą DJ-a. Wokół wygodne miejsca do siedzenia, przestrzeń do pogadania i do potańczenia. Było też coś na ząb – i to coś naprawdę smacznego. Ciepłe dania, drobne przekąski, wszystko świeże i zaskakująco dopracowane jak na klubowy standard. Do tego obsługa – uważna, ale nienachalna. Dyskretnie, ale konsekwentnie pilnowała, by niczego nie brakowało. Lubimy to.

Muzyka? Zdecydowanie nasze klimaty. Elektronika, która nie dudni, tylko wciąga. Ciepłe basy, zmysłowe tempo. Gdyby nie to, że przyjechaliśmy tu po zupełnie inny rodzaj przyjemności, pewnie zostalibyśmy na parkiecie znacznie dłużej.

Ogromnym atutem była strefa wellness z basenem – zmysłowo oświetlona, pełna oddechu. A jeśli ktoś potrzebował jeszcze więcej spokoju, na niższym poziomie czekała strefa chilloutu: miękkie siedziska, wytłumione dźwięki, ciepłe światło. Idealne miejsce na rozmowę, bliskość, odpoczynek. Rzadko spotykana rzecz w swingerskich klubach, a szkoda – bo taka przestrzeń naprawdę zmienia jakość wieczoru.

Można się zgubić

Za parkietem zaczynały się pokoje zabaw. I było ich sporo. My zaczęliśmy od pokoju do masażu – dwa wygodne łóżka, miękkie światło, olejki w zasięgu dłoni, intymna atmosfera, która od razu wprowadzała w stan przyjemnego dryfowania.

Zajrzeliśmy też do strefy BDSM – niedużej, ale z charakterem. Krzyż św. Andrzeja stał w samym centrum, jak zaproszenie do grzechu. Obok akcesoria zachęcające do zabawy. Wszystko pod ręką – wystarczyło sięgnąć i pozwolić wyobraźni pobiec kilka kroków dalej. Klimat nie był teatralny, ale prawdziwie zmysłowy. Idealny na pierwsze eksperymenty… i nie tylko.

Fata Morgana oferuje zarówno przestrzenie wspólne – duże, otwarte sale dla kilkunastu, a może i kilkudziesięciu ciał – jak i bardziej kameralne pokoje dla tych, którzy wolą intymność. Każdy znajdzie coś dla siebie.

Ale to, co zostawiło w nas ślad najgłębszy – to darkroom.

Ciemność absolutna. Nie było nawet jednej lampki, jednej poświaty. Po prostu – wejście w nicość. Ciała stawały się ledwie obecnością. Dotyk zyskiwał moc, której nie da się zredukować do wzroku. Wchodziło się tam nie po to, by widzieć, ale by czuć. Każdy ruch, każdy oddech był wyraźniejszy, głębszy, bardziej… prawdziwy.

To było nasze pierwsze doświadczenie z totalną ciemnością. I dla mnie – przełomowe. Lubię mieć kontrolę. Widzieć, co mnie otacza. Wiedzieć, kto jest obok. A tu… trzeba było dać się poprowadzić dłoniom, oddechom, intuicji. Eryk? On był odważniejszy. Jak zwykle, wszedł w to z ciekawością, z tą swoją spokojną pewnością siebie. A ja? Z początku spięta… ale potem – puściłam. Się.

Fata Morgana ma też swoją przestrzeń na zewnątrz – strefę relaksu i zabawy pod gołym niebem, którą niestety otworzono dopiero po naszym wyjeździe. Nie mieliśmy więc okazji zanurzyć się w tej magii osobiście, ale patrząc na zdjęcia, już można poczuć, że dzieje się tam coś wyjątkowego. Basen z chłodną wodą, szerokie, miękkie kanapy kuszące do bliskości i swobodnej zabawy, delikatne światło tworzące intymny nastrój… To przestrzeń, która kusi, by pozwolić sobie na więcej, gdzie każda chwila może rozkwitnąć w zmysłowe doznanie. Ten niedosyt sprawia, że już myślimy o powrocie – by przekonać się, jak smakuje noc w tym tajemniczym zakątku Fata Morgany.

Miejsce dla nas

Trafiliśmy na wieczór, kiedy klub pękał w szwach – dosłownie. Fata Morgana tętniła życiem, a wśród gości roiło się od naprawdę atrakcyjnych par i kobiet solo. Oczywiście – atrakcyjność to pojęcie względne. Ale wiecie, jak to jest… czasem po prostu czujesz, że jesteś we właściwym miejscu, otoczony właściwymi ludźmi. I właśnie tak się tam czuliśmy – swobodnie, pewnie, pięknie.

Było w tej przestrzeni coś, co rozbrajało napięcie. Ludzie byli uśmiechnięci, serdeczni, otwarci na rozmowę, flirt, wspólny taniec. Już dawno nie doświadczyliśmy aż tak dobrej energii płynącej od osób, których jeszcze przed chwilą nie znaliśmy. Zero spięcia, zero oceniania. Po prostu… obecność.

Klub działał do czwartej nad ranem – i dokładnie o tej godzinie muzyka ucichła, światła przygasły, a tłum powoli ruszył w kierunku szatni. Nie było pośpiechu. Raczej towarzyszyło temu lekkie zmęczenie po długim, intensywnym tańcu i – jak się możecie domyślać – nie tylko tańcu.

Fata Morgana sprawiła, że mamy ochotę wrócić do Amsterdamu. Na dłużej. Bez planu, bez ciśnienia, za to z otwartym sercem i apetytem na więcej hedonistycznych miejsc. Ale – i tu musimy być szczerzy – ten wieczór dał nam też sporo do myślenia.

Bo wydarzyło się coś, co później – już w hotelowym łóżku – musieliśmy z Erykiem przegadać. Prawdziwie. Głęboko. I szczerze. To nie była łatwa rozmowa. Ale była potrzebna. I piękna. Nie chcemy zamykać tych emocji w kilku zdaniach – zasługują na osobny wpis. I on się pojawi.

A póki co… wracamy do rzeczywistości z kolejną przygodą w kieszeni. Taką, która już teraz pachnie wspomnieniem – ciepłym, cielesnym, zapadającym pod skórę.

Tekst: Luiza

Fot.: Swing With Me

___

Teraz Twoja kolej! Dołącz do naszej swingerskiej społeczności!

Facebook: https://www.facebook.com/SwingWithMeBlog/

Instagram: https://www.instagram.com/newswingwithme/

Grupa na FB: https://www.facebook.com/groups/164573377243615

Grupa na Discord: https://discord.gg/sthJtZnXfZ

Zbiornik: https://zbiornik.com/Swing_with_me_blog

___

Jeżeli masz ochotę wspierać nas w tym, co robimy – to możesz zrobić to tutaj:

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Dziękujemy!

Niech inni też się o nas dowiedzą :)