To były trzy, jakże intensywne dni w Warszawie. Przez ten krótki czas wydarzyło się naprawdę wiele, a dziś mam chwilę, aby to sobie wszystko poukładać w głowie i podzielić się swoimi przemyśleniami. Będzie o swingu, będzie o codzienności, będzie o nas. Ach, co to był za weekend…
Tak przeglądam sobie ostatnie wpisy na blogu i stwierdziłam, że na naszej stronie, trochę brakuje… nas. Tego co siedzi w naszych głowach, jak patrzymy na świat i jak pielęgnujemy swoją intymność. Tematyczna różnorodność jest potrzebna, bo nie oszukujmy się – ilość swingowych zagadnień do opisania też jest w jakimś zakresie ograniczona (choć póki co od kilku lat wciąż nam nie brakuje pomysłów na nowe wpisy, i oby jak najdłużej), ale chcę/chcemy abyście poprzez nasze teksty, czuli kim jesteśmy naprawdę.
Ja, Ty, My
Zauważyliście, że często u nas liczba pojedyncza przeplata się z mnogą. Fakt, przede wszystkim to ja jako Luiza odpowiadam za nowe treści, ale gdyby nie mój mąż i doświadczenia jakie z nim przeżywam, to nie miałabym o czym pisać. Zresztą ja to on, on to ja, więc u nas nawet liczba pojedyncza jest mnogą. Więc przyzwyczaicie się, iż będę uprawiała słowną żonglerkę, bo czasami inaczej się nie da.
Sen o Warszawie
O Warszawie pisaliśmy już wiele razy. Zapewne, gdyby nie obowiązki służbowe, to byśmy nie bywali w niej tak często, ale skoro można połączyć przyjemne z pożytecznym, to czemu nie. I tak zaliczyliśmy imprezowy maraton. W piątek byliśmy w nowo otwartym klubie, któremu niebawem poświęcimy osobny wpis. Kameralny klimat imprezy pozwolił mi się tak otworzyć, jak już dawno nie potrafiłam. Niedawno opisywałam swoje pogubienie w swingowych klimatach (PRZECZYTAJ). Dałam sobie czas i daję go sobie nadal. Jeżeli nie czuję klimatu do zabawy, nie zmuszam się do niej, ani nie robię nic wbrew sobie. Ale, gdy poczuję to coś, to dzieje się magia. Wyzwalam w sobie ukryte pokłady seksualności, czerpię przyjemność z jej dawania, zapominam się, gdy jest nią obdarowywana. Przeżyłam wspaniałe uniesienia w układzie trzech mężczyzn i ja i do tej pory czuję dreszcz podniecenia, gdy przypomnę sobie obrazy z tejże nocy. Zdecydowanie będę musiała się z Wami tym podzielić.
W sobotę było zupełnie inaczej. Urodziny LaVaBarman, czyli naszego ulubionego Janka. Dużo ludzi, dużo rozmów. Wiedziałam, że ten wieczór nie będzie miał seksualnego zakończenia, bo tłum mnie przytłacza, ale obydwoje z Erykiem daliśmy się porwać wirowi poznawania ludzi. Wszak, nie trzeba kończyć w łóżku, by czuć się spełnionym. Zauważyliśmy, że im bardziej otwieramy się na ludzi, tym więcej interakcji rozpoczynamy. Niektórzy odwzajemniają nasze uśmiechy, inni udają, że nas nie widzą. Kiedyś tą drugą reakcją byśmy się przejmowali. Dziś, tylko wzruszamy ramionami i bawimy się dalej. Słowem bądź dotykiem. Naszym zwyczajem zapomnieliśmy się w prowadzonych konwersacjach, aż do usłyszenia Zapraszamy do szatni. Ech, znów wyszliśmy jako ostatni, czyli tradycja została zachowana.
Miało być tak spokojnie…
Niedziela. Miała być spokojna. Relaks po minionym imprezowych nocach. Pojechaliśmy na Pragę odwiedzić miejsca wcześniej nam wskazane przez dobrych znajomych. Kiedyś zaprosili nas do knajpki „Pyzy, flaki gorące” i obydwoje wiedzieliśmy, że na pewno tam wrócimy. Nigdzie indziej nie zjecie tak smacznych pyz podawanych w słoiku, jak niegdyś były sprzedawane na Bazarze Różyckiego. Coś niesamowitego! A do tego pyszna wódeczka lub jak kto woli – bimberek, choć to bardzo zwodnicze trunki są. Zwłaszcza, gdy nagle ktoś wyjmuje gitarę i zaczyna grać piosenki dawnej Warszawy. Atmosfera tego miejsca, jest tak genialna, że po prostu chce się tam być i potem wracać.
Po raz kolejny przekonaliśmy się, że spontaniczne akcje są najlepsze, bowiem zupełnie przez przypadek w lokalu spotkaliśmy tam ludzi, którzy nam to miejsce pokazali po raz pierwszy (oczywiście też ze swingiem zaznajomieni). Jakoś nie chcieliśmy im wcześniej zawracać głowy swoją obecnością, ale skoro los tak zarządził, że mieliśmy się spotkać, to przecież nie będziemy protestować. I tak spokojne popołudnie zamieniło się w nieco mniej spokojny wieczór, zaś knajpka na Brzeskiej wciągnęła niczym trójkąt bermudzki. Jak już wejdziesz, to łatwo nie wyjdziesz. Przemili właściciele już o to zadbają 😉
Moja, twoja Warszawa
Stolica jest pełna kontrastów. Z jednej strony – potrafimy wspaniale spędzić w niej czas. Z drugiej – zauważamy, jak chłodna i momentami wręcz brutalna potrafi być. Na palcach jednej ręki możemy policzyć ludzi mieszkających w Warszawie, którzy są po prostu szczęśliwi. Bez problemów w związkach, pracy, nie zmagających się ze stanami depresyjnymi. Bez układów i układzików, gdzie ręka rękę myje, a interesy są finansowane niekoniecznie z legalnych źródeł. Wiele par poznanych ze swingerskich klimatów, już w tych klimatach nie są. Niektóre z nich nie są nawet w związkach. I to nie ze swingiem było im nie po drodze, ale między sobą tę drogę pogubili. Oczywiście, to nie jest tylko syndrom warszawski, ale z racji skali i ilości ludzi w niej mieszkających, Warszawa jest społeczną soczewką uwypuklającą to, co gdzie indziej jest niezauważalne.
My wolimy spokojniej, prościej. Jak inwestycje, to nie milionowe kredyty, jak swing – to kameralniej oraz intymniej, a nie imprezy na kilkaset ludzi. Jak kochać, to kochać prawdziwie, a nie na pokaz. Kiedyś byłam przekonana, że gdybyśmy mieszkali w Warszawie, moglibyśmy więcej. Teraz wiem, że jest zupełnie inaczej. Dystans, który w sobie mamy, pomaga zachować równowagę relacji. Bo to my w tym wszystkim jesteśmy najważniejsi. I wiecie co? Chętnie zaproszę dziś męża na randkę do naszej sypialni i pieszcząc go czule szepnę mu do ucha, jak bardzo go kocham. Szczerze. Bez instagramowego filtra doskonałości.
Tekst: Luiza
Fot. Skitterphoto/Pixabay