Sama nie wierzę, że to jednak obejrzałam, bo przecież książka była mega gniotem, to film nie ma podstaw, by nagle stać się dziełem erotycznej sztuki. Ale padnięci po weekendowym wypadzie, stwierdziliśmy a może obejrzymy coś, co nie wymaga myślenia? I tak wyborem wręcz idealnym wydawał się film „365 dni”.
Książka Bianki Lipińskiej to dla mnie synonim dna i bąbelków, a nawet dna i mułu, bo już niżej chyba zejść nie można. Ta powieść była tak nijaka, że dosłownie wykasowałam ją z pamięci. Żeby przypomnieć jej sobie jakże złożoną fabułę, musiałam przypomnieć sobie napisaną przeze mnie recenzję – PRZECZYTAJ. Tak już mam – rzeczy mało wartościowe wywalam z pamięci, by zostawić miejsce na to, co ważne. Przyznam, iż jest to cecha bardzo w życiu przydatna.
To skomplikowane
Ale przypomnijmy w skrócie fabularne zawiłości – Laura wyjeżdża z chłopakiem i parą przyjaciół na Sycylię. Zawiedziona pustostanem swojego wybranka, wybiera się na spacer po Taorminie. I tam, o jejku, jejku, porywa ją włoski mafioso. Okazuje się, że Laura jest jego wyśnioną dziewczyną, której odnalezienie nie dawało mu spokoju. Szukał jej po całym świecie (ciekawe czym kierował się w poszukiwaniach. Szukał jej po sklepach z markowymi ciuchami, czy pod blatami stołów w restauracjach?) aż wreszcie ukazała się jego tęsknym oczętom. A, że on zawsze dostaje to, co chce, niczym juhas z lasu porywa swojską dziewoję i zanosi ją do swego pałacu. Daje jej ultimatum – ma 365 dni, aby się w nim zakochać. Jeżeli jego muskularne ciało nie wywołała u niej motylków w brzuchu, to po roku odzyska wolność i będzie mogła wrócić do swej krainy mlekiem i miodem płynącej, czyli Polski. Oczywiście w Laurze błyskawicznie włącza się syndrom sztokholmski i po dwóch miesiącach jest szaleńczo zakochana w swoim księciu z bajki, który w międzyczasie kogoś ot tak sobie zabije albo postrzeli. Ale to przecież taka drobnostka. Oczywiście w czasie ich intensywnej znajomości Laura i Massimo pieprzą się wszędzie gdzie popadnie, co kończy się czymś niespodziewanym, czyli ciążą (jakie zaskoczenie). Zaś potem Laura nieoczekiwanie znika. Koniec. Przynajmniej dla mnie koniec, bo dalszych części czytać nie mam zamiaru, gdyż jednak chcę zostawić sobie nieco inteligencji na dojrzalsze lata.
O aktorach
W roli pewnej w swej niepewności Laury wystąpiła debiutująca na ekranie Anna Maria Sieklucka, zaś wszechpotężnego i z założenia ociekającego seksem Massimo – włoski aktor Michele Morrone. No cóż, dla mnie/dla nas pani Anna z seksapilem miała niewiele co wspólnego. Jej ciało w żaden sposób nie wywołało u nas chociażby minimalnego dreszczu podniecenia. I na dodatek jej angielszczyzna z dodatkiem akcentu pani zapowiadającej przyjazd pociągu w filmie „Miś” Barei niczym rosyjska agentka w taniej podróbce Jamesa Bonda idealnie współgrała z mało inteligentnym wyrazem twarzy. Rozbrajało nas, że za każdym razem zasypiała w modelowej pozie, z ręką finezyjnie ułożoną na poduszce, a budziła się w pełnym makijażu, by poranne promienie nie zdemaskowały jej niedoskonałości. Zaś co do Massimo – być może u niektórych kobiet może wywołać kisiel w majtkach, bo to w końcu Włoch o śniadej cerze, ale to zdecydowanie nie mój typ faceta, nawet jak na jednonocną przygodę. Poza tym jego mimika podczas czynności seksualnych rozwalała nas totalnie, zamiast nadanej w książce ksywki Czarny, powinien mieć ksywkę Gibon, bowiem gibał się jak małpa na drzewie. Nieważne czy jakaś dziunia robiła mu laskę, czy rżnął Laurę – on cały czas wyglądał tak samo.
W ogóle scena seksu na jachcie przypominała filmik reklamowy. Zobacz – na tym jachcie możesz się pieprzyć tu, tu, i tu. Na dziobie, na rufie, na pokładzie, pod pokładem. Wszędzie gdzie chcesz. Nieważne w jakiej pozycji będziesz – twój jacht zawsze będzie prezentował się wspaniale.
O filmie
Tak jak napisałam na początku – z gówna bata nie ukręcisz. Denna książka, denny scenariusz, denny film. Inaczej być nie mogło, nawet jakby miał to reżyserować sam Tarantino. Ogólnie film był oparty na schemacie: nudny dialog – opierdalanie gały – nudny dialog – pierdolenie się klasycznie – nudny dialog – pierdolenie od tyłu. Ogólnie nudne dialogi wiodły prym, zaś sceny seksu… Jeżeli ktoś wyrwał się z pruderyjnego świata, w którym seks tylko pod kołderką i przy zgaszonym świetle, to po obejrzeniu „365 dni” z zaskoczeniem odkryje, że seks można uprawiać w pozycjach innych niż wyłącznie misjonarska. Być może to odmieni jego życie, przynosząc opóźnione oświecenie, ale nie oszukujmy się – erotyczne sceny przedstawione w filmie nie były ani odkrywcze, ani ekscytujące. Już makaron pływający w pomidorowej zupie u moich dziadków, ma w sobie więcej życia niż wykrzywiony grymas ekstazy Laury podczas kulminacyjnego momentu dochodzenia.
Podsumowując – obejrzeliśmy i nigdy więcej. Eryk nie mógł wyjść ze zdziwienia jak wiele kasy pakuje się w polskim show biznesie na coś tak mało wartościowego. Ale takie mamy czasy – wystarczy w opisie wrzucić „odważne sceny seksu” i spragniona kontrowersji gawiedź tłumnie uderza do kina. Dzieje się to jednak z wielką szkodą dla pojmowania erotyki oraz relacji ludzi podczas zbliżenia, która jest spłycania do granic możliwości, czy to w słowie pisanym czy filmowych ekranizacjach.
Tekst: Luiza